Do Cape Epic zawsze podchodziłem z rezerwą. Karl Platt, Christoph Sauser, Bart Brentjens, Jose Hermida, Thomas Dietsch - to nie moja bajka. Co mnie obchodzą jakieś cyborgi. Rybka, Wilk, Łuki, Piotrek, Norbi to z nimi zawsze prowadzę epickie walki, to oni powodują, że wypruwam flaki, to rywalizacja z nimi wyniosła mnie na przyzwoity poziom wytrenowania. To z takimi jak oni ścigam się po górach z apogeum na zeszłorocznym Transrockies. A tutaj adidasy a więc komercja, ściganie się po jakiś szutrówkach bez techniki. Z tego też powodu jakoś nigdy nie ciągnęło mnie na Cape Epic. Zawsze wolałem te mniejsze transy, bardziej kameralne imprezy stworzone dla takich jak ja amatorów. Dodatkowo jeszcze ten marzec a więc konieczność specjalistycznych rowerowych treningów zimowych. Jakby nie patrzeć CE stanowił jednak koronę Himalajów i trzeba było go zaliczyć.
Trochę zmieniłem zdanie w zeszłym roku, gdy okazało się, że ma być inaczej. Orgi rezygnują z codziennej zmiany obozowiska a wszystko po to by wyścig okazał się trudniejszy technicznie poprowadzony po prawdziwych górach, przy okazji ( o tym oczywiście nikt nie wspominał) zmniejszając koszty logistyki.
Jak będzie w rzeczywistości rozmawiamy sobie z Romanem na lotnisku w Kapsztadzie. Jaki rodzaj ścigania przyniesie nam ta Południowa Afryka.
Bardzo liczy się efekt pierwszego wrażenia Ważne są zawsze te pierwsze chwile po zejściu na ląd. Absa – od razu bankomat głównego sponsora, plik banknotów bo największy wypluty z bankomatu nominał to równowartość 30 złotych, wyciągnięte żebrzące o wszystko ręce. I ta podróż taksówką. To, co towarzyszyć nam będzie do końca – RPA to kraj kontrastów – wkrótce za lotniskiem zaczynają się slumsy (podobno pod względem wielkości drugie po Bombaju) a kilka kilometrów dalej wille z basenem, zamknięte osiedla z obowiązkową tutaj telewizją przemysłową i drutem kolczastym pod napięciem.
Jakieś zasady ruchu? – te zdecydowanie nie obowiązują taksówkarzy a szczególnie tych wiozących zmęczonych nocnym lotem ścigantów. Jest korek, wjeżdża się na pobocze i go omija, czerwone światło? co to jest, przecież spieszycie się po całej nocy w samolocie. Taksówka zatrzymuje się tylko gdy na przejściu pojawia się piękna kobieta, ale tu uważajcie bo 90% z tych czarnoskórych zarażonych jest AIDS. Nas uderza jednak jedno – te uśmiechające się wciąż zza szyb samochodów białe.
W takiej to rzeczywistości za trzy dni Tatra Team rozpocznie drugi rozdział swojej działalności. W zeszłym roku współpraca układała nam się wspaniale. Mimo tego, że byłem hamulcowym wstydu ojczyźnie chyba nie przyniosłem. W tym roku zima przepracowana została jednak solidnie – nie powinno być źle, szczególnie że partner pisał cos o braku czasu na trening i przebytej chorobie – dobra dobra to już znam, te wszystkie tłumaczenia, miałem dużo pracy, byłem chory, bolała mnie głowa.
Na południowoafrykańską ziemie Tatra Team przywozi jednak 3 dodatkowe kilogramy ja zgubiłem cztery partner przytył siedem. Roman zainwestował jednak w maszynę. Patrzę na nową wreszcie ładną, w porównaniu z poprzednimi modelami błękitna ramę cannondala. Ja w tym roku też ścigam się na nowym sprzęcie, na CE jadę jednak jeszcze na starym. Głupi nie jestem – nie ma sensu sprawdzać nowego roweru od razu podczas ośmiu dni ścigania. Ależ jest między nami różnica. Mnie rozpakowanie i złożenie mojej maszyny zajmuje może pół godziny. Roman siedzi przy swoim rowerze 2 godziny więcej. Rower rozkręcony na części pierwsze, ma ze sobą zabrany chyba cały warsztat rowerowy. Zadaje pytanie „no jak to nie masz niczego do czyszczenia łańcucha – „a po co” odpowiadam przecież to mtb, ja czyszczę łańcuch szmatą a jeśli jest już gotowy to go po prostu wymieniam. Jako velmarowiec nie mam zresztą nigdy problemów ze stroną techniczna, ja lubię po prostu jeździć a nie majstrować przy maszynie.
Po południu wycieczka. Nie podoba nam się Kapsztad. Wspólne łoże, taksówkarze grający całą noc w karty pod hotelowymi oknami, żebracy na ulicach to nie dla nas. Czary goryczy dopełnia spadający znienacka na nogę w pokoju hotelowym telewizor, który o mały włos nie złamał mi palca.
Dopiero następnego dnia wycieczka na przylądek pozwala zmienić zdanie. Tutaj chcemy wrócić, aby porowerować , tutaj nie ma ruchu, tutaj wreszcie nie ma tych nieprzychylnych kierowców, półmetrowych krawężników. Zaczynam rozumieć tych zawodowców, dlaczego wielu z nich spędza zimy właśnie tutaj.
Po ulicach przechodzą strusie, pingwiny, pawiany – te ostatnie totalnie oswojone bo widzimy je na przystanku autobusowym w jakimś mieście. I znowu te kontrasty. Tylko tutaj możliwe żeby obok siebie była ambasada amerykańska z rezydencjami a kilkaset metrów dalej najcięższe więzienie dla kryminalistów. I znowu te slumsy, przewodnik tłumaczy nam tutejsze zawiłości. Tutaj spójrzcie na białe dachy – upper middle class ze swoim bogactwem, a po drugiej stronie ulicy dachy czerwone - gangi, z obowiązkowymi strzałami w środku nocy i kilkunastoma zabitymi w miesiącu.
Nie na zwiedzanie jednak przyjechaliśmy do Afryki. Czas na rejestrację. Rewelacyjny pomysł to rozbicie jej na dwa dni. Jest nas przecież 1200 osób – pojawiamy się przy pierwszym stoliku. Nie ma to jak mocne wejście. Pytam się Pani w rejestracji czy można się jeszcze zapisać, bo przyjechaliśmy specjalnie z dalekich krajów słysząc, że zostały wolne miejsca. No co wy. Roman podchwytuje i już na poważnie, jak tak można przecież przyjechaliśmy specjalnie tyle kilometrów.
Ile to zachodu było z tą rejestracja. Jak się denerwowałem, gdy przyszło się zapisywać jeszcze w sierpniu ubiegłego roku. Najpierw trzeba było wpłacić pieniądze na cele charytatywne, żeby wziąć udział w loterii. Loterie wygraliśmy. Pewnie jak zwykle wszyscy zagraniczni ją wygrywają – orgi zrobią wszystko, aby wyścig miał jak najbardziej międzynarodowy charakter. Tak jak narzekałem w zeszłym roku, że trzeba było za wszystko zapłacić z góry kilka miesięcy wcześniej tak zupełnie inne zdanie mam teraz gdy okazało się, że płaciliśmy gdy złotówka była znacznie silniejsza.
Żarty się skończyły, zdradzamy już swoje nazwiska i rejestratorki szybko odnajdują je na liście startowej. Z tego rozbawienia zapominają pobrać od nas zaświadczenia. Śmiać mi się z tego chce, bo wysłali chyba z pięć maili przypominających żeby je zabrać. Na zaświadczeniu wszystko łącznie z tętnem spoczynkowym, przebytymi chorobami, a co najgorsze ma być podpisane jeszcze przez lekarza. Roman oczywiście swoje zaświadczenie od lekarza ma. To dobrze wiedział jak zafałszować moje w pokoju hotelowym.
Wracają wspomnienia i ta wizyta w słowackim szpitalu podczas dawnych wypraw. Jak to dr Oberżil chciał operować koleżance nogę , jak rozpłakała się gdy powiedział Idte precz co u nich jest grzecznościowym proszę wyjść, jak to zapytał ją o bydlisko, co nie znaczyło przecież, że pijani koledzy narobili w szpitalu obciachu, a było po prostu pytaniem o miejsce zamieszkania.
Tak sobie lubimy porozmawiać o tych naszych językach zajadając czerstwe ( co u nich oczywiście znaczy świeże) pieczywo. Dzielimy małżeńskie łoże to jeszcze można – załoga musi być jak pięć palców jednej ręki – też za komuny oglądał czterech pancernych. Wspólna pościel to już przesada- poświęcam się dla drużyny i będę spać pod swoim śpiworem.
Na rejestracji czuć trochę ten kryzys. Beznadziejny T-shirt, jakaś bandana, żadnych żeli. Znowu polska mowa, jest przedstawiciel sportografu, będą więc zdjęcia. Dostajemy identyfikatory – te jednak przydadzą się tylko w czasie kolacji. Zamiast tego każdy dostaje opaskę na rękę . Jakie to proste – numer startowy i załatwiony wstęp do rowerów , po torby – nic nie trzeba szukać, a opaska będzie nam towarzyszyła przez cały tydzień. Spotykam znajomych Belgów z krokodyla , jutro dojdzie do tego jeszcze Hiszpan – to dobrze będzie można zobaczyć jakie postępy zrobiło się w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy.
Mamy jeszcze jeden dzień. To w sumie trzy na aklimatyzację – a przydadzą się na pewno. W dzień odlotu w Wiecznym Mieście podał śnieg. Tutaj mamy 40 stopni. Jedziemy na wycieczkę. Pobudka 6.30 – i tak dobrze z tym czasem bo tutaj mamy tylko godzinę różnicy. Roman nie daje chwili spokoju. Dostaje pięć minut leżenia. Jest i tak lepiej, wczoraj były tylko dwie. Orgi w pakiecie zafundowały nam bilety do ogrodu botanicznego. Po powrocie zmęczeni i nawet nie chcę nam się iść na naradę przedstartową bo i po co –wszystkie są przecież takie same a do miejsca zbiórki trzeba podjeżdżać 4 kilometry. Dopiero pojutrze gdy pomyli nam się godzina startu będziemy trochę tego żałować.
Zamiast narady można trochę podyskutować z innymi bikerami – szczególnie na temat Trans Andes. Miało być tak pięknie skończyło się na 18tu osobach, zimnej wodzie przy jednak podobno wspaniałych trasach – kto wie może kiedyś spróbujemy.
Prolog
Absa Cape Epic presented by Addidas. Po tych trzech dniach już się zorientowaliśmy, że te marki na tutejszym rynku znaczą naprawdę wiele. Sklepy adidasa rzucają się w oczy. Rzucają się też bankowe placówki Absy. Tacy sponsorzy to oczywiście dużo gotówki, dużo gotówki to wysokie nagrody. To oraz punktacja UCI powoduje, że naprawdę na tą akurat wieloetapówke przyjeżdżają najlepsi. Moją uwagę bardziej przykuwa jednak Bontrager – stojący w barwnej koszulce Rwandy i firmujący na imprezie swój projekt pomocy Afryce.
Sponsorzy mają swoje wymagania. Logo musi być obecne wszędzie i dlatego ten początek w wielkim mieście. W tym roku zmienia się całkowicie koncepcja wyścigu. Nie jedziemy wybrzeżem. Względy logistyczne powodują, że zaszywamy się gdzieś w górach i tylko trzy razy zmieniamy noclegi.
A na początek prolog. Trochę bez sensu w Kapsztadzie będziemy tylko jeden dzień a później przenoszą nas autokarami na właściwe miejsce startu. Dobrze, że mają jednak Górę Stołową i orgom udaje się wykroić naprawdę dobrą górską 16-to kilometrową pętle z 600 m przewyższeń i z pięknymi widokami na miasto.
Starujemy o 10.27. Każdy zespól w odstępach półminutowych. Jest już upalnie. Niby z jednej strony przyzwyczaiłem się już do upałów, ale z drugiej jakoś mi się nie chcę startować. Gdzie jesteście Wilki? Wspominam epicką walkę na zeszłorocznym TRC i dopiero spiker przedstawiający zawodników przed nami wyrywa mnie z zamyślenia. Mówi coś o Kalentievej. Pół minuty przed nami Rosjanie, mamy więc targetów. Ruszamy.
To nasz drugi wspólny start. Jak będzie w tym roku. W zeszłym byłem lepszy od partnera tylko w początkowych 15 minutach. Czy uczciwie przepracowana zima pozwoli, że nie zostanę hamulcowym drużyny?
To, że w czasie prologu będę lepszy było więcej niż pewne. Wiem jak przepracowałem zimę. Z drugiej strony znam partnera i wiem, że należy do tych, którzy rozgrzewają się dopiero od 3-4 dnia wyścigu.
Rzeczywistość potwierdza przypuszczenia. Roman krzyczy, żeby zwolnić i zwalniam. Nie powiem dobrze mi to robi na psychikę. Jedziemy razem i chyba całkiem nieźle, bo wyprzedzamy Rosjan. Teraz już nas nie dogonią mówi partner wyraźnie też wkręcony w tę rywalizację. Zaczyna się lekki zjazd i tutaj czuję się trochę dziwnie. To w sumie dopiero pierwszy off-road w tym roku. Tragedia z tym naszym klimatem a zima nie rozpieszczała nas przecież w tym roku. Wprawdzie kilometraż już zrobiony, ale jaki. Najgorsze były te niedziele, koniuszki palców odmrożone jeszcze w Sokołowsku dawały znać o sobie w minusowej temperaturze, jakieś narciarskie rękawice, buty zimowe dobre ale dopiero z ochraniaczami i dodatkowo maścią rozgrzewającą, którą czułem niestety później całe popołudnie. W taki oto sposób wytrzymywałem na świeżym powietrzu do dwóch godzin, później reszta w domu na trenażerze.
Zaczyna się dłuższy zjazd i widzę, że partner się zatrzymuje. Okazało się, że zerwał łańcuch Trochę dziwnie, że na zjeździe. Zdaje się, że uderzył w jakiś kamień.
Zazdroszczę mu tej siły spokoju. Wyjmij zapinkę z kieszeni, spokojnie wszystko ląduje na swoim miejscu. A ja tylko patrzę na Rosjan i inne wyprzedzające nas zespoły. Tracimy kilka a może kilkanaście minut. Od samego początku ustawia nas to na przegranej pozycji. Nie mamy sektora i jutro musimy startować z samego końca stawki a przed nami 1200 osób, ale nie czarujmy się jest 600 zespołów w tym pierwszych 200 zawodowców. Z tymi na pewno nie powalczymy. W sumie trafimy do czwartej setki rowerowego stada.
Przed pierwszym etapem przenoszą nas jeszcze do hotelu – rewelacja, tym razem trzypokojowy apartament z widokiem na morze i wreszcie spokojna noc bez odgłosów taksówkarzy.
Etap I 117 km 2769 w górę
Wstajemy i schodzimy na śniadanie. Wszyscy już wychodzą, brak obecności na naradzie zbiera swoje żniwo i na linii startu lądujemy na samym końcu tylko 10 minut przed sygnałem rozpoczęcia. Nie ma co jednak narzekać bo na rozgrzewkę 10 kilometrów pod górę, a w ogóle podobno zgodnie z tradycją pierwszy etap Cape Epic jest najtrudniejszy, także mamy czas. Po powolnym początku partner wreszcie przyspiesza i na szczycie zajmujemy już w miarę przyzwoite miejsce w stadzie. Później jakieś odcinki techniczne, ładne widoki, jest ok. Orgi obiecywały, że będzie więcj mtb a mniej szutrówek i mamy nadzieję że wywiążą się z obietnicy.
Zaczyna się zjazd i niestety pierwsze korki. Patrzę na zegarek i odmierzam czas – czekamy na swoją kolej na wejście do wąwozu 16 minut. To właśnie to ścierwo, które pamiętam z Transalpu. Jak można przyrównywać swój czas do najlepszych skoro mamy przymusowe przerwy. Z drugiej strony sami sobie jesteśmy winni, trzeba było nie zrywać łańcucha, trzeba było nie spóźniać się na start a przede wszystkim lepiej się wytrenować. Przypominam sobie z Transalpu meksykańską falę wśród znudzonych czekaniem zawodników. Tutaj jednak nie ma takiej tradycji. Część ludzi chce ominąć kolejkę, ale widać, że w RPA porządek musi być – gdy ktoś próbuje przekradać się bokiem od razu słychać buczenie i wraca na swoje miejsce w szeregu.
Trochę zjazdu, a później jazda po płaskim, łatwo technicznie, tylko gorąco, zrobiło się jak na Crocodile Trophy. Temperatura już pewnie ze 40 stopni i zaczynają się odzywać parzące stopy. Wreszcie podjazd. Jedziemy zdaje się, że przez jakiś park narodowy, przez który niedawno przetoczył się pożar. Krajobraz księżycowy, zapach smażonych kartofli, kikuty spalonych drzew, jeszcze nie wiem, że tych ostatnich nie będę oglądał przez najbliższe dni. Jeśli po płaskim jechaliśmy razem to tutaj pod górę widać, że wyraźnie jestem lepszy, jest więc czas na zrobienie zdjęć.
Zjazd i znowu płasko, później bufet a później czas na główną atrakcję dzisiejszego dnia – wjazd na 1100m – tutaj to najwyższe szczyty.
Trochę pokłóciliśmy się na bufecie. Przy wyjeździe partner chciał abym dał mu pół batona. Przed 10 kilometrowym podjazdem, chcąc jak najbardziej się naładować, całkiem chyba słusznie odpowiedziałem mu żeby wziął sobie go z bufetu oddalonego przecież o 5 metrów. Obraził się i dał rurę do przodu. Widać chyba, że nie jest zbyt zadowolony z różnicy, która nas dzieli.
Bez trudu wyprzedziłem go po kilkuset metrach. Trochę wysokie tempo w tej części stada w której się znaleźliśmy, ale jadę. Partner zginął gdzieś z tyłu, ale to chyba nie przeszkadza. Wprawdzie w tym roku nie rozmawialiśmy na ten temat, ale w Tatra team obowiązywała zawsze zasada, że pod górę jedziemy własnym tempem.
Tracimy ze sobą kontakt na jakieś 45 minut. Tak chciałem zatrzymać się w cieniu. Niestety z tym muszę się pożegnać. W końcu zatrzymuje się jeszcze gdzieś przed szczytem i czekam. Zajmuje mi to czekanie około 10 minut i przyznam, że zaczynam się już martwić czy coś się nie stało. Minęło mnie już chyba ze 30 par a partnera wciąż nie ma. Wreszcie jest, widzę jak prowadzi rower a właściwie powłóczy nogami ślimacząc się strasznie. Razem już docieramy na szczyt i zaczyna się zjazd.
Powoli zaczynam lubić ten wyścig. Jeszcze 15 minut temu zdychaliśmy w upale idąc pod górę a teraz zjeżdżamy po totalnych kamieniach czekając z utęsknieniem końca. Koleiny, kamienie, trzęsie okrutnie to jest to. Zaczynają boleć palce. Na szczęście znam już swoje Avidy na tyle, że wiem że przy kilkukilometrowych zjazdach jeśli rozgrzeją się rower rzęzi jak bydło, ale jedzie. Tutaj rozgrzanie osiąga kolejny stopień bo tracę hamulec i muszę podpompowywać rączkę chcąc odzyskać czucie.
Kończy się wreszcie zjazd. Jeszcze tylko 50 kilometrów, ale teraz spokojnie, z mapy wynika, że po płaskim. I tylko niestety nie widzimy Dr Evila, który przyczaił się już na końcu zjazdu i szykuje nam niespodziankę. Jeszcze go dobrze nie znamy. Jego istnienie uświadomimy sobie dopiero jutro, pojutrze. Kim jest twórca tras zwany tutaj Dr Evil. Never trust doctor Evil. He’s a really Devil!
Roman wyraźnie zaczyna odstawać. Jedziemy po płaskim, wyprzedzam go i chce, żeby usiadł mi na koło. Krzyczy, że za szybko. Dopiero, gdy mówię mu, że przedtem jechał 38 km/h a ja zwolniłem do 36 zaczyna tłumaczyć, że to psychika. Powoli zaczyna się coś psuć, powoli dr psycholog sportowy może zaczynać analizę naszych wspólnych relacji w zespole.
Zaczynają się interwały. Tutaj już nie pojedziemy razem. Wjeżdżam sam na każdą górę czekając na partnera. Widać, że dopadł go kryzys kryzysów. Po płaskim jedziemy 12 km/h i mija nas chyba kilkadziesiąt zespołów. Pocieszam go, że jeszcze 9 kilometrów do mety, później tylko 6. Gdy przejeżdżamy następne 5 zamiast napisu meta, pojawia się tabliczka do mety 5 kilometrów. To już koniec. Słyszę, że dalej nie pojedzie, ma zawroty głowy i musimy się zatrzymać w najbliższym cieniu. Nie ma niestety cienia, ale mamy szczęście bo przy drodze nawadniają pole. Po minutowej kąpieli partner wsiada na rower i wolniutko zmierzamy do mety swoim 12km/h i dopiero tabliczka 1 km do mety pozwala przyspieszyć nam do 16 km/h.
Bierzemy swoje torby i patrzę jak Roman pada na ziemie i leży bez ruchu. Ja oczywiście też zmęczony usadowiłem się kilka metrów dalej w cieniu, jeszcze na tyle udało mi się go przekonać żeby tez nie leżał na słońcu.
Zwłok leży więcej . Widać, że dzisiejszy etap dał się wszystkim we znaki. Po ponad 9 godzinach kończymy jak później się dowiemy najcięższy etap w historii Cape Epic.
Zostawiam partnera, biorąc jego rower i zanosząc go do myjni. Dzisiaj już zaczynamy właściwe życie obozowe. Czas przekonać się jak zorganizowany jest ten wyścig. Tutaj orgi dostają naprawdę ocenę najwyższą. Przy myjni rowerowej zatrudnionych jest około 15 osób. Trzeba stanąć w kolejce (zwykle kilka osób) oddać rower i po chwili odbiera się już czystą maszynę. Jakie to proste, jakie to szybkie chociaż raczej na pewno nie zdało by egzaminu w naszej błotnistej Istebnej
Wybieramy swój namiot i chcemy wstawić materace. O tym, ze orgi zapewniają materace wyczytaliśmy w Internecie. Wkurzamy się jednak, bo dwa nie mieszczą się w namiocie. Dopiero, gdy podchodzi do nas jakiś zawodnik i tłumaczy cos po afrykanersku dociera do nas, że w tym wyścigu każdy zawodnik ma oddzielny namiot do dyspozycji – rewelacja.
Kolacja poprawna, ale bardzo dużo brakuje do Transrockies, wszystko wydzielone i trzeba mocno prosić o dokładki, ale co najważniejsze wszystko bez większych kolejek. Przy każdym stanowisku kilku ciemnoskórych- widać jeszcze te pozostałości dawnej epoki. Pierwszy posiłek jeszcze szukam worków żeby wyrzucić śmieci. Następnego dnia na śniadaniu bedę wiedział, że trzeba wszystko zostawić na stole a zmyślny wyniesie to do kosza. To jednak pierwszy trans gdzie trzeba dokupować żarcie. Starty są o siódmej a kolacje o 18tej i po przyjeździe na metę trzeba czymś uzupełnić ubytki. Szczególnie, że na wyścigu są beznadziejne bufety. Na każdym etapie znajdują się trzy, Wprawdzie są woda, izotoniki i batony energetyczne, ale z jakimiś owocami i drobnym jedzeniem jest tylko drugi. To nie pierwsza etapówka i już wiem czego mogę spodziewać się w czwartym dniu ścigania.
Etap II 110 km 1527 w górę
Start każdego dnia wyznaczony jest na 7. Trochę mało tego czasu. Syrena robi codziennie pobudkę o piątej, ale wiadomo, każdy budzi się już kilkanaście minut wcześniej gdy słychać innych. Śniadanie dzisiaj dopiero o 5. 30.
Na początek chyba najdłuższy w całym wyścigu ok. 10-cio kilometrowy odcinek asfaltem. CE zdecydowanie zostaje najmniej rakotwórczym transem, ponieważ asfaltów tutaj praktycznie nie ma. Mocno zastanawiam się jak upłynie nam dzisiejszy etap. Wczorajszy kryzys partnera widać że jeszcze jest nie zażegnany. Jedziemy sobie średnim tempem w peletonie a wiem przecież, że w normalnych warunkach partnera w peletonie zawsze gna do przodu i cały czas chce być pierwszy męcząc się bezsensownie. Tak zresztą wspominał mi jak jeździł na Krokodylu ze zwyciężczynią womenów Włoszką, jaka to ona mądra, że trzymała mu się na kole a później on padał a ona jechała do mety. No dobrze żyjemy w wolnym kraju aby jednak tego rodzaju jazda nie odbiła się na całym zespole.
Kończy się wreszcie asfalt i zaczynamy jechać upierdliwymi polami. Przejazd przez rzekę kończy się znienawidzonym piskiem. Widzę niestety, ze w przednim kole nie mam powietrza. Partner jedzie do przodu a ja zmieniam dętkę. Wszystko poszło sprawnie, ale niestety za chwilę zauważam, że w tylnej oponie też brakuje powietrza. To pewnie podczas przejazdu przez rzekę na dnie było jakieś ścierwo bo widzę jeszcze innych cierpiących z tego powodu zawodników. Wśród nich też znajomi z Krokodyla Belgowie. W jakim miejscu stada się znalazłem jak poprawiłem się w ciągu półtora roku.
Zmieniam tylną dętkę, wsiadam na rower i słyszę jakiś wybuch. A więc znowu flak, zatrzymuje się chcąc znowu zdjąć koło. Na szczęście w ferworze walki źle założyłem oponę myślę sobie, bo dętka wyszła tylko poza obręcz. Głupi nie mogę albo nie chce przyjąć do wiadomości, że jest coś źle z oponą. Tym sposobem na początku tracę zapas dętek, dostaje więc od partnera dodatkową i dalej jedziemy razem.
Trochę mnie zdołowało to zdarzenie, następne 30 kilometrów trzymam się na kole partnera.
Jakie upierdliwe są te góry. Gorąc okrutny, żadnych lasów, kamienie i tylko od czasu do czasu pojawiają się jakieś naprawdę bardzo ładne widoki.
Wreszcie zjazd, mijają nas Tigery – to jedni z najbardziej charakterystycznych zawodników – tygrysie koszulki i bandany pamiętamy jeszcze z transrockies.
Trochę przesadzam ze zjazdem wyprzedzam jakąś osobę i znowu słyszę znienawidzony pisk. Szybko zmieniam dętkę. Śmiać mi się chcę, bo przy nas znowu zatrzymują się Belgowie i też muszą zmieniać. Na mecie dowiemy się, ze podczas etapu musieli zrobić to 11 razy. Jest tylko mała różnica U nich w jednym rowerze było 5 gum a w drugim 6. W Tatra Team to ja niestety byłem głównym hamulcowym. Trochę się tym dołuje i chyba zaczynam też gorzej napierać. Ten upał jest okropny a w końcowej części dochodzi jeszcze piasek. To pierwsze takie doświadczenie. Zdaje się, że nowe buty mają większą siateczkę przez która dostają się ziarenka, albo może po prostu ziarenka piasku w Afryce są mniejsze. Czuć jak to wszystko pracuje w środku a do dźwigania są jeszcze dodatkowe setki gramów w butach.
Wjeżdżamy na metę. Mam jednak trochę szczęścia – po kilku minutach znowu widzę, że z tyłu nie ma powietrza. Tutaj potrzebne są jednak działania. Tak właściwie to nie zakładałem nowych opon. Dotychczasowe nie były przecież zużyte, mając za sobą tylko 8 dni ścigania, Później była kontuzja w Krynicy i na rowerze praktycznie nie jeździłem.
Zdejmuje jednak oponę przyglądając się uważnie. Znajduje dziurę, a więc jednak te kamienie są naprawdę ostre. Idę do jakiegoś warsztatu, nie mają nowych i biorę jakąś używaną a trafia się akurat Spec Fast track a przyznam, że to jedna z moich ulubionych.
Spec ląduje z przodu, starą z przodu przekładam na tył, a dziurawa ląduje w śmietniku Wszystko zmienione i jak się wydaje gra na medal. Niestety po pół godzinie widzę, że z tyłu znowu brakuje powietrza. Wymieniam dętkę i w torebce znajduje ostrą draskę czym zaczynam tłumaczyć sobie wszystkie poprzednie flaki.
Jaki człowiek jest głupi. Sześć lat ścigania, dwadzieścia lat rowerowania setki zmienionych dętek i nie chcę dopuścić się do świadomości myśli, że jednak coś jest źle z oponą.
Odstawiam rower jeszcze przed snem sprawdzając czy jest wszystko w porządku. Powietrze jest, będzie więc chyba też walka. Pomimo strat dętkowych zdobywamy już sektor
Etap III 73 km 1976 w górę
Pierwsze minuty wskazują, że faktycznie będzie walka. Zaczynamy podjazdem i widzę, że Roman popędził do przodu. Trochę mi się śmiać chce, bo wczoraj zrobił mi pogadankę jak to trzeba wolno zaczynać, przed wczoraj mówił jeszcze, że wyścig jedziemy sobie ulgowo żeby tylko zaliczyć. Ale zaskoczenia nie ma. Ja po prostu wiedziałem, że tak będzie. Wcale mi to zresztą nie przeszkadza, bo spokojnie jadę jego prędkością.
Dzisiejszy etap jest bardzo krótki, do pokonania tylko siedemdziesiąt trzy kilometry, ale wszyscy trąbią cały czas na temat jednego podejścia, totalnej góry, gdzie podobno nawet nie będzie można prowadzić roweru i jest konieczność dźwigania go na plecach.
Pierwsza góra jednak jezdna. Co z tego skoro nie dla mnie, gdyż znowu łapię gumę. W zmienianiu jestem już chyba mistrzem świata, nawet czekający na szczycie Roman dziwi się, że mimo zmiany jestem już tak szybko.
Tracimy niestety trochę pozycji, co jest niedobre u zbocza głównej góry. Musimy niestety iść wolniejszym tempem. Jestem chyba jedynym w peletonie, który nie dźwiga roweru. Wszyscy biorą swoje maszyny na plecy i podchodzą naprawdę stromym zboczem. Roman robi niesamowitą reklamę swojemu cannondalowi, a jest to zdecydowanie najpopularniejsza marka na Cape Epic. Siodełko kładzie się na ramię ręką chwyta się ramę tutaj naprawdę ktoś pomyślał. Ja wprawdzie w swoim rowerze nie mam możliwości zastosowania tej techniki, ale nie ukrywam, że spokojnie czuje się w tych skałach jak kozica. Zimowy trening interwałowy na bieżni ustawionej na górski tryb robi swoje – bezproblemowo wspinam się za partnerem.
Na górze jest kilka płaskich odcinków, później nawet trochę krótkich kamienistych zjazdów i pssss… Znowu słyszę znienawidzony pisk. Zdejmuje tylnie koło. Tu już widać nie ma zmiłowania, coś jest z oponą – ta wczoraj była dobra. Dzisiaj wziąłem jednak więcej dętek. Zdejmuję koło. Niestety wyraźnie poirytowany partner daje mi jeszcze jedną i mówi, że będzie czekał na górze. Trochę mnie to martwi . Widzi przecież, że coś jest nie tak a zostawia mnie w takiej sytuacji samego. Z drugiej strony nie można się dziwić, bo wina moja w tej sytuacji jest bezdyskusyjna. Jedno jest pewne coś zaczyna się psuć, zespół to już nie zespół a w wyścigu powoli pojawia się dwóch obcych sobie facetów których łączy jedynie to, że muszą przejechać w miarę bliskiej od siebie odległości rozłożone maty z pomiarem czasu.
Tymczasem zmieniłem dętkę, wsiadłem na rower, ujechałem dwieście metrów i … złapałem kolejną gumę. Rozpacz. W takiej chwili zaczyna się myśleć o nie ukończeniu wyścigu. Raczej nigdy nie mam z tym problemu i zawsze wewnętrzny głos mówi jedź. Wiadomo jest kryzys to wcześniej czy później się go przezwycięży. Technika z tym już nic niestety nie można zrobić. Została mi tylko jedna zapasowa dętką. Są jednak te z dziurami i jest przecież dopracowana technika opaski uciskowej szybko się pocieszam. Co robić w tej sytuacji. Bez sensu chyba znowu wymieniać by po kilku minutach nie mieć już zapasu. Zastanawiam się chwilę nad swoją sytuacją. Gdyby chociaż można było dojść do mety. Niestety 55 kilometrów to trochę za dużo. Podejmuję decyzję zamiany opon. Niech popsuta wróci na przednie koło, gdzie wczoraj radziła sobie przecież całkiem nieźle, gdzie jest mniejsze prawdopodobieństwo przebicia. Zamieniam opony, mijają mnie kolejne załogi, w tym miejscu nie powiem wszyscy pytają się czy może w czymś pomóc. Niestety nikt mi pomóc nie może. Gdy już kończę wymianę dopiero jeden z bikerów zatrzymuje się i oferuje pożyczenie opony. Victoria. Teraz znowu bez sensu. Zakładam jednak pożyczoną oponę na tył, nie zmieniam już jednak tej feralnej przedniej, ale dobrego speca postanawiam wziąć na wszelki wypadek na plecy. Trochę głupio wyglądam ale wiem przecież, że w każdej chwili przednia opona może zachowywać się tak jak klikanaście minut temu na tylnym kole.
Na szczycie czeka Roman. Już nawet gadać mi się nie chce, proszę go jeszcze żeby podpompował dwa koła na kamień.
Sytuacja jest nie wesoła. Jesteśmy na trzecim miejscu od końca, przy nas quad z napisem koniec wyścigu i lekarz badający jedną bajkerkę, która widać że ma jakieś omdlenia i przeżywa totalny kryzys.
Ruszamy, straciliśmy ogromnie dużo czasu, do mety jeszcze daleko, a tutaj zawodowstwo. Żeby być sklasyfikowanym nie wystarczy jedynie skończyć, trzeba to jeszcze zrobić w określonym limicie czasu. Zaczyna się zjazd i nie trzeba chyba pisać, co przeżywam na tych kamieniach. Gdy przez kilka minut nie łapię gumy nadchodzi jednak flow, cóż więcej trzeba na liczniku 60 po nogami szutrowo, przed oczami piękne widoki. Czyż nie ma nic piękniejszego. Dwadzieścia minut temu jeszcze czarne myśli o wycofaniu z wyścigu teraz to, co lubimy w naszym sporcie najbardziej.
Kończy się zjazd zaczynają płaskie odcinki. Strasznie mnie to wszystko zdołowało. Dwa dni temu „miszczunio” a dzisiaj kilkudziesięciu minutowe a może nawet liczone w godzinach straty przeze mnie. Jest płasko Roman jedzie 40.Jakoś się trzymam na kole, ale o zmianach nie ma mowy. Wciąż jednak wyprzedzamy i nie powiem czuje się trochę jak zawodowiec wśród przedszkolaków. Później jakieś podjazdy. Co się dzieje Widzę jak partner gna do przodu. Najwyraźniej chłopina złapał wiatr w żagle. Podjeżdża pod górę zjeżdża do mnie i opowiada mi, że tak właśnie tak kolarze robią ze słabszymi. Nie ma to jak dobra pogadanka. A przecież jesteśmy w zespole, przecież powinien wiedzieć, że co jak co, ale w tym wyścigu na pewno nie będzie miał lepszego czasu ode mnie.
Wreszcie bufet a później pierwsze prawdziwe single. Jedziemy wzdłuż rzeki, genialna trasa, brakuje tylko korzeni, ale do tego już zdążyłem się przyzwyczaić. Jest potwornie gorąco. Znowu przypomina się Krokodyl . Na bufecie litry wypijanej wody, głowa pod kranem, trzeba tez zamoczyć buty, bo parzą w środku stopy.
Partner jakiś taki obrażony. Co zrobić w psuciu etapów zrównaliśmy się Jest dwa do dwóch. 7 godzin piętnaście- lądujemy na mecie 45 minut przed limitem. Znowu ponad 7 godzin na trasie. Powoli zaczyna docierać, że biorąc pod uwagę naprawdę wysoki poziom wytrenowania, z dotychczasowych transów południowoafrykański jest najcięższy. Wiadomo, to właśnie lubimy, powoli nieśmiało zaczynam się wkręcać w ten wyścig, łapię afrykańskiego bakcyla. Szczególnie, ze na obręczach lądują już nowe świeżo zakupione maxisy. Człowieku mówią wszyscy. W tym wyścigu nie ma co się pokazywać bez tubelessów. Jestem załamany i nawet nie jest w stanie mnie pocieszyć fakt, że dzisiejszy etapowy rekordzista wymieniał dętki 17 razy.
I tylko ten partner, który przestał się do mnie odzywać. Początkowo próbuje jeszcze nawiązać jakąś pogadankę, ale bez skutku, później już rezygnuje. Łachy bez. Resztę wieczoru spędzam na pogawędkach z afrykanerami i opowieściach o innych wyścigach. Mam co wspominać , ale szczególnie mnie intryguje ten ich wyścig na szosie wokół przylądka z rekordowymi na świecie 15 tysiącami osób. Tutaj nikt nie narzeka. Tutaj nie mówi się źle o o doktorze Evilu, to cudotwórca który potrafi zapewnić najpiękniejsze, najtrudniejsze trasy, tutaj nie będzie tak jak u nas gdzie jedynie w mtb maratonach mam namiastkę takiego dłuuuugiego ścigania chociaż po każdym z nich brakuje mi jeszcze co najmniej godziny do upodlenia.
Rozmawiamy zresztą nie tylko na tematy rowerowe. Na odpowiedź, że jestem z Polski słyszę słowo „maluch” i opowiadają o znajomym Polaku, który przejechał maluchem z Polski do Kapsztadu. Odwdzięczam się zasłyszanym rekordem jaki pobili kiedyś w Katowicach, gdy weszło do niego 16tu ludzi.
Etap IV 114 km 2202 w górę
Po początkowych kilerach dr Evil nie licząc ostatniego ma nam dzisiaj zaoferować najłatwiejszy etap. Z uwagi na moje wczorajsze frajerstwo tracimy sektor, ale zaczynamy się do siebie odzywać, wprawdzie jedynie w kwestiach formalnych. Na początek 30 kilometrów płaskich szutrówek. Tworzą się peletony i można spokojnie sobie jechać w tunelu. To oczywiście dotyczy mojej osoby, bo partner tradycyjnie na przedzie albo sam męczy się niepotrzebnie. Później wjeżdżamy w genialne single, szybkie zjazdy, jakieś kosodrzewiny. I wreszcie pierwszy bufet. Dopiero na 50 kilometrze, coś już zaczynam podejrzewać, mają być dzisiaj przecież trzy bufety. Za bufetem to co widziałem już na filmach. Wyścig to wielkie wydarzenie. Dzieci w szkołach mają wolne i ustawione w szeregu kibicują na trasie. Tak w ogóle to jest właśnie ta kultura sportu. Tutaj kibicuje się wszystkim. Obojętnie czy jedziesz na 1 czy 300 pozycji dla każdego jest okrzyk well done!
Zawsze w takich chwilach przypominam sobie wyścig dookoła tatr i to jak odpadłem z peletonu. Jakiś pijany baca wyzwał mnie od patałachów. Tutaj na pewno by do tego nie doszło, tutejszy baca pewnie sam by stanął na starcie.
Tatra Team dzisiaj jedzie. Właściwie to chyba dwóch kolarzy zaczyna się ścigać ze sobą, mali chłopcy próbują sobie udowodnić, który z nich jest lepszy. Na płaskim jestem gorszy, ale jak pasożyt nie daję zmian. Nie daję, bo po prostu nie mogę, ledwo się trzymam. Przychodzi jednak podjazd i tutaj jestem górą. Widzę, że na początku partner jeszcze ostatkiem sił próbuje utrzymać się na kole ale w miarę upływu czasu poddaje się. Czekam na niego na górze i tak sobie jedziemy w sumie zadowoleni bo poruszamy się naprawdę szybko i znaleźliśmy się nawet wyżej w peletonie bo widać nie widzianych wcześniej zawodników.
Jeszcze tylko pięć kilometrów do ostatniego bufetu, jeszcze jeden zjazd i pssss znowu łapie gumę. Przegięcie. Co jeszcze mam zrobić skoro nie wystarcza już nawet zmiana opon. Partner popędził z przodu i biedak musi czekać na mnie przed matą.
Później znowu szutrówki. Zajeździłem go na tych podjazdach, nie ma sił znowu wleczemy się 15 km/h po płaskim. A ja champion, dumny miszczu. Wyprzedzam, robię zdjęcia. Już widać miasto. Co z tego skoro doktor Evil postanowił przegonić nas jeszcze przez wszystkie okoliczne szczyty. Tak jakoś liczyłem że meta będzie wcześniej, tak jakoś zacząłem upajać się dyspozycją w jakiej się znalazłem w stosunku do partnera i tak jakoś zapomniałem, że to wyścig, że trzeba jeść a przede wszystkim pić. Zaczynam hamować zespół. Na podejściach już nie jadę a idę, na płaskim już nie trzymam się na kole. Gorąc okrutny, jakieś zawroty głowy. Minuty dłużą się niemiłosiernie, interwały, góra, dół, góra, dół wreszcie przejście przez rzekę i meta.
Kończy się zapowiadany najłatwiejszy etap. W moim przypadku kończy się etap najtrudniejszy. Litry wody na głowę, moczone stopy, wypijane cole, fanty, obiad, lód, leżę w cieniu czując jednak, że coś jest nie tak, serce kołacze, tętno podwyższone, boli głowa, pieką oczy. Pod gardło podchodzą te batony. Popsuty żołądek i ląduje na kosmodromie.
Śmiesznie z tymi kabinami. Jest ich może dwadzieścia a w godzinach szczytu stoją przy nich trzy babcie klozetowe. Nie wystarczy ustawić się w kolejce. Babcie skrupulatnie kierują ruchem wskazując konkretną kabinę która ci przysługuje. Przy kolacji jest jeszcze dodatkowa atrakcja bo smacznie przy kabinach jedzą sobie posiłek.
Trzy godziny leżenia i kolacja. Później sen. Co to jednak za sen gdy przez zatyczki słyszy się kołaczące serce a przez namiot dodatkowo dociera jakieś chrapanie obok. Ostatniej nocy chrapał cały czas, aż musieli go obudzić na dwadzieścia minut przed startem i dopiero wtedy okazało się że to ktoś z obsługi.
Budzę się co chwila. O drugiej wstaje już jednak całkiem . Okazuje się, że moja choroba zbiera swoje żniwo. Wszystko zapaskudzone, musze iść do łazienki. Co za szczęście że jest druga w nocy i nie ma nikogo, jaki wstyd , piorę koszulkę, gacie, sprzątam materac. Tej nocy już nie zasnę, co chwilę zdenerwowany będę musiał wychodzić za potrzebą.
Śniadanie nie chce przechodzić. To jednak wiem, że jeść trzeba, jeśli chce się jechać. Na siłę wpycham znowu to musli, jajecznica, jakiś kleik. Po śniadaniu prosto do lekarza. Jak będzie wyglądał dzisiejszy etap. Nie dość, że nie mam sił to jeszcze dodatkowo co dwadzieścia minut trzeba będzie zatrzymywać się w krzakach. Tylko gdzie te krzaki. Jak zrobić to na górze gdzie wokół tylko odkryte skały. Jak zrobić to by nie zostać ukąszonym przez jakiegoś węża.
Na każdym transie są punkty medyczne. Na Cape Epic punkt medyczny to szpital polowy. W kolejce ustawia się kilkadziesiąt osób. Wszystko idzie sprawnie, Pielęgniarka dokonuje wstępnej selekcji na stłuczenia, zwichnięcia i resztę świata. Mówię, że chcę coś na rozwolnienie, ale każą mi czekać na lekarza. Doktor przeprowadza wywiad mówię mu o wszystkim i po chwili dostaję diagnozę – to nie żele, to typowe objawy odwodnienia. Dehydration. Trzeba pić, pic pić. Dostaje jakiś syrop i tabletki. Zakładam spodenki kolarskie ale szelki nie lądują dzisiaj na ramieniu.
Etap V 11 km 2223 w górę
Na początek po płaskim i tradycyjnie tworzą się mini peletony. Z wiadomych względów w dniu dzisiejszym jadę niestety w jednym z ostatnich. Raz nawet chciałem przyspieszyć ale kołaczące serce, które przecież zdecydowanie zmniejszyło w ciągu ostatnich dni swoje obroty szybko sprowadza mnie na ziemię . Mijam jednego z zawodników, z którym rozmawiałem dzisiaj rano u lekarza. Widać, że chłopina zaczął za mocno. Trzeba pić, pić, pić powtarzam sobie w duchu – dzisiaj przesadziłem znowu w druga stronę , bo musze się zatrzymać za krótką potrzebą Zaczyna się podjazd, zaczynają też chyba działać medykamenty bo z minuty na minutę jedzie mi się coraz lepiej. Roman na początku podjazdu jeszcze musi się zatrzymywać i czekać na mnie, później jednak spokojnie mam go w zasięgu wzroku. Patrzę jak zatrzymuje się zrobić zdjęcie, myślałem, że wie gdzie jestem i jadę dalej. Dopiero za pięć minut gdy stojąc kilka minut wśród kilkudziesięciu wspinających których mogę objąć wzrokiem nie widzę pomarańczowej koszulki, zatrzymuje się . Po kilku minutach jest już obok mnie, coś krzyczy, że jak jakiś kokoc musiał stać bezczynnie. Człowieku jechałeś pierwszy, patrz co się dzieje, znowu pretensje, znowu kłótnie.
Zaczyna się zjazd, później przez jakiś park, nie ma rewelacji, ale jadę całkiem dobrze patrząc po tych znajomych, którzy są obok mnie.
Orgi zafundowały część etapu przy torach kolejowych. To dobrze bo nigdy nie ma tu przewyższeń. Jest już jednak gorąco, nie jeszcze nie odzyskałem formy.
Partner zresztą też jak widzę odczuwa trudy wyścigu. Zdaje się, że odparzone siodełko i ta twarz wyraz grymasu świadczący o tym, że organizm mocno dostał w kość w ostatnich dniach.
Dosyć żeli. Dzisiaj sprawdzamy inną technikę. Z kolacji trzeba wynieść bułki bo niestety rano jest tylko pieczywo tostowe. Masło i żółty ser to moje podstawowe pożywienie w ostatnich dniach wyścigu. Właśnie zajadam sobie przyjemne kanapki. To woda na młyn mojej psychiki. Od razu dostaje speeda i do bufetu zdecydowanie jedziemy ze zwiększoną prędkością .
Jeszcze tylko ten podjazd, dziesięć kilometrów. Nie ma głupich Panie doktorze Evil. Dzisiaj mnie pan nie zaskoczy. Obok dwóch bidonów, camelbaka w tylnej kieszonce dochodzi jeszcze dodatkowa butelka z wodą – ta woda przeznaczona jest do polewania głowy. Wiem już, co to znaczy wspinać się w słońcu w południe w Afryce. Nie wiem jednak jak to jest wspinać się w słońcu po wczorajszym odwodnieniu. Ile marzyłem o tym słońcu przygotowując się w zimie do zawodów, ile bym dał teraz by wrócić do tego przyjemnego zimna, Jaka awersja do słońca, wszystko podchodzi do gardła, na granicy omdlenia. Mija mnie chyba z pięćdziesięciu zawodników. Jadą sobie potomkowie członków kompani wsodnioindyjskiej w kilkunastym pokoleniu przyzwyczajeni do tego słońca. Ja dzisiaj z wami nie walczę , dzisiaj toczę pojedynek z samym sobą, z górą, ze słońcem, grymasem, osłabieniem. Jeszcze na pierwszym etapie rozmawiałem sobie z tą jedną , a utkwiła mi w pamięci, bo najwyraźniej pomyliła nas z Syberią myśląc, że w Polsce można jeżdzić na rowerze tylko przez miesiąc w roku. Ona też czekała na swoją partnerkę . Dzisiaj role się odwróciły. Widzę jak rozmawia sobie z Romanem na szczycie.
Na górze rosną jakieś orchidee. Co mnie to teraz obchodzi jakieś przekwitłe zresztą. Skończył sie podjazd jeszcze kilkanaście kilometrów. Doktor Evil na pewno coś nam przygotował. Znowu te interwały, góra, dół, góra dół, minął jednak kryzys i jakoś ciągnę. Partner jak widzę miłosierny. Pcha jakąś zawodniczkę pod górę, innemu zawodnikowi oferuje żele, czy musi akurat to robić przy mnie. Miejmy nadzieję, że jutro minie kryzys. Wtedy zobaczymy.
Znowu te siedem godzin na trasie. Kończy się powoli jazda w słońcu . Wjeżdżamy w Oak valley. Są dęby są drzewa jest cień. Są też wreszcie single, nasze krajowe poprowadzone po lasach. Tysiąc żeli, jakiś dobry obiad, nic by nie naładowało tak moich akumulatorów jak widok drzew. Zjeżdżamy szybko, tak jak wszyscy i tylko widzę że Balbina nie wyrobiła się na jednym z zakrętów. Z Balbiną była śmieszna historia bo rozmawialiśmy sobie kiedyś na starcie i Balbina mówiła że jest roadee. Nie powiem trochę mnie później zdziwko ogarnęło jak zobaczyłem jak wyprzedza mnie na kamienistym zjeździe. Widać jednak single to nie kamienie a i pewnie dochodzi też to zmęczenie.
Wreszcie meta. Na CE zdarzają się kradzieże i trzeba wszystko zamykać na kłódkę, której oczywiście nie wziąłem. Rano dałem partnerowi dokumenty. Widzi że się niepokoję , ale mnie jeszcze trochę poprzedrzeźnia i nie wraca do namiotu. Po raz pierwszy przy bufecie trzeba zrobić stretching.
Co najważniejsze odzyskałem siły, zajadam sobie smakowite dania z knajpy, później uczestniczę jeszcze w loterii. Przy obozie jest knajpa i codziennie są tam do wylosowania nagrody - start w imprezie, bluza, czapeczka, albo dożywotni zapas batonów mullebar –tutaj akurat dziękuje bo miałem ich dość po trzech dniach.
Wieczorem partner zaczyna mówić po słowacku. Tak jakoś dziwnie, bo przyzwyczaiłem się do tego jego dobrego skądinąd polskiego. Pewnie przez to, że zwróciłem mu uwagę że po angielsku nie mówi się two horses is better than one horse ale two horses are better than one horse gdy pomagał popychać jakąś bikerkę.
Etap VI 86 km 1546 w górę
Następnego dnia partner wprowadza nową świecką tradycję. Idzie sam na start. Ja mam ważniejsze sprawy. Poranna wizyta na kosmodromie daje mi odpowiedź, że wszystko jest w porządku, szelki lądują już na ramieniu, siódma rano i nie ma zimna są za to chmury na niebie, które schowały znienawidzone słońce.
Na starcie rewelacyjna atmosfera. Pump it up, put your hands up, obsługa i startujący tak sobie tańczą ładując baterie przed startem.
Jestem totalnie wkurzony na partnera, ta wczorajsza pomoc wszystkim tylko nie mnie, to przetrzymywanie kluczy, ten słowacki język, dzisiaj samotny start. Start jest sektorami, mam naprawdę mocne przygotowanie glikolityczne do sezonu po dwóch minutach dochodzę go spokojnie i zajmuje miejsce na przedzie zaraz za samochodem. Widzę ten grymas, widzę jak się męczy. Doganiamy sektor który wystartował przed nami. Bawię się z chłopiną w interwały, gdy mnie dochodzi rura. Jest gorszy, wyraźnie się tym wkurza bo wczoraj on był wielkim miszczuniem.
Tak to zwykle bywa. Nie ma co nie pojedziesz szybciej niż wolniejszy w zespołe. Wjeżdżamy do jakiegoś parku narodowego Jest pięknie Skalne konstrukcje wyrzeźbione przez wiatr. Śmiać mi się chce bo widzę flak z tyłu jego koła. Nie pomogło jednak mleczko. Wyjmuję kanapki z serem i zajadam sobie smacznie. Ruszamy dalej. Wczoraj ostrzegali przed kamienistymi zjazdami a tutaj tylko jakiś 30 metrowy kamienisty odcinek pokonuje na rowerze, nieznacznie w pewnym momencie zbaczając z trasy. Na transrockies jechało się tak 3 kilometry.
Później znowu jakieś podjazdy, znowu go katuje, wyraźnie jestem lepszy, jestem lepszy ale do czasu. Szacuneczek panie Roman, od tej 4-5 godziny role się zmieniają. Zaczyna się 10- cio kilometrowy podjazd i partner jedzie do przodu. Na górze zaczynają się zapowiadane single. Rewelacja nie dość, że nie świeci dzisiaj słońce to jeszcze zjeżdżamy sobie po lasach. Jedno co dziwne to że nie ma korzeni. Pewnie są gdzieś tam głęboko szukając wody. A może poprowadzili specjalnie te single. Dzisiaj zdecydowanie jesteśmy te kilkadziesiąt miejsc wyżej w klasyfikacji. Wszyscy na szczęście reprezentują ten sam poziom jeśli chodzi o technikę zjeżdżania także jedzie się wspaniale.
I jeszcze ten koniec te znienawidzone interwały, wzbogacone o kolejne atrakcję w postaci wmordewindu.
Wieczorem wypoczęci nawet jemy ze sobą kolację U cyborgów jakieś afery z Sauserem, kary za pomoc motocykla. Widzę że widownia podzieliła się na dwa obozy jedni gwiżdżą drudzy klaszczą i dopiero gdy champion zaczyna snuć opowieść o pomocy biednym murzyńskim dzieciom klaszczą już wszyscy.
Nie każdy w peletonie odpowie kto to jest Team Bulls. Spytaj jednak o Flower People dwie filigranowe piękności z Brazylii, ubrane na różowo, na różowych epicach z różowymi kwiatkami wpiętymi do różowych kasków. Gdy pojawiają się na mecie spiker gra sambę, a one zsiadają z rowerów i ją tańczą . Dzisiaj zaprasza je dodatkowo na scenę w namiocie i sam z nimi tańczy. Dzisiaj brazylijskie święto, mastersi na pudle. Flagi powiewają ci co naprawdę potrafią zrobić show.
Etap VII 60 km 1760 w górę
Start ostatniego etapu nietypowo przełożono na 8.30.Jest najkrótszy trzeba więc zdążyć z całą logistyką. My siedzimy jak te kokoce. Dzisiaj startujemy bez sektorów z miejsca do najlepszych dostajemy więc jakieś dwadzieścia minut ślimacząc się na pierwszym podjeździe. Później zjazd, trzeba uważać odkręca mi się koło, ale sytuacja zostaje opanowana. Największy podjazd, później zjazd trochę po płaskim i meta. Jadę dzisiaj jak mi się wydaję swoje. Partner odzyskał jednak siły i jest zdecydowanie lepszy. Docieramy na szczyt, jest dobrze, Wyprzedzeni Rosjanie motywują do walki. Później zjazd. Prosili żeby uważać na te kamienie. W ogóle pisali, żeby uważać i zejść z roweru. Tutaj chyba trochę przesadzili, ale uważać trzeba, widzimy jak wywalił się jeden z zawodników i zdaje się ze złamanym obojczykiem prowadzi rower. Dzisiaj naprawdę dużo nie skończy etapu.
Jeszcze tylko trzeba wspiąć się na przełęcz. Z góry już niestety trzeba schodzić bo zjechać się nie da. Na górze widoki i widać że wracamy do cywilizacji.
Jeszcze kilka kilometrów przy nasypie kolejowym, trochę ciężko utrzymać się uderzając pedałami o podkłady. Później przejazd przez park – siedem kilometrów zakaz wyprzedzania. Wczoraj wspominali na naradzie, że nie wolno wyprzedzać bo przejeżdżamy przez prywatny teren., Śmieszne szeroka droga ale wszyscy jadą bez wyprzedzania. Tak jak prosili podziwiamy piękne widoki, nietypowe płaskie jak stół na szczytach góry. Już mam dość, nie chce mi się jechać przez te piachy które nam załatwił doktor i dopiero świadomość że jest pięć kilometrów do mety uruchamia dodatkowe akumulatory.
Zrobiło się szosowo tasujemy się na drodze i aż obawiam się że pozabijamy się na finiszu.
Na szczęście, w takiej kolejności jakiej dojechaliśmy do zjazdu ustawiamy się przed finiszem. Wszystkie zespoły w objęciach wjeżdżają na metę. Prawie wszystkie bo jedynie Tatra Team wjeżdża oddzielnie. Partner nie chce też wspólnego zdjęcia na mecie, bez łaski proszę sportografa o jeszcze jedno dodatkowe samotne.
Medale wręczane przez championów, bardzo podoba mi się ta tradycja. Szybko jednak łapiemy transport do hotelu chcąc wypocząć przed pasta party i tylko później wkurzymy się dowiadując że żadnego pasta party na CE nie ma. Jest tylko pożegnalny lunch w koszykach, którego nie odebraliśmy tracąc jeszcze wino i koc firmowy.
Czas podsumowania. Nie ma tragedii. Na 600 par zajmujemy 368 miejsce (najlepsze etapowe miejsce 283, najgorsze 485). Trochę straciliśmy w większości przeze mnie. Nie czarujmy się jednak maksymalnie było by tego przy dobrych układach pewnie z 50 pozycji. Ja jestem zadowolony. Zdecydowanie zniwelowałem różnicę w stosunku do partnera. Wieczorem na podsumowaniu oczywiście przyznaje mu w przekroju wyścigu palmę pierwszeństwa zadowalając się jednak przyznanym tytułem najlepszego górala w zespole.
Kończy się w moim życiu etap transowy. Zaliczony został ostatni z tych założonych. Miał być tylko dopełnieniem, a okazał się drugim w hierarchii i tylko nieznacznie ustępuje TRC.
Co teraz powoli zacząłem zastanawiać się w samolocie. W części rozrywkowej film o Race Acrooss the America. Czy to nie jakiś znak?
Po obejrzeniu filmu zdecydowane nie, cele muszą być ambitne ale realne tutaj w obecnym życiu jestem bez szans.
W tym roku został jeszcze Salzkammergut 200, jest jeszcze Harpagan, będzie też chyba Transcarpatia, która miejmy nadzieję wraca do źródeł. Ulubione mtb maratony tym razem nietypowo na mega.
No i oczywiści Beskidy Trophy. Tak jakoś miałem je potraktować ulgowo. Męska duma narodowa została jednak urażona. Coś mi się wydaje, że dwóch małych chłopców będzie miało tam coś do udowodnienia.
InżynBiKer
strona wyścigu
Galeria:
![]() |
Cape Epic 2009 |